XCOM Enemy Within - to najbogatsza wersja gry o zarządzaniu bazą i strzelaniu do ufoków. Płyta dość długo zalegała na moim regale, a zna...
XCOM Enemy Within - to najbogatsza wersja gry o zarządzaniu bazą i strzelaniu do ufoków. Płyta dość długo zalegała na moim regale, a znajomy wychwalając ją ku niebiosom kusił moją ciekawość. Dobra, pakujemy do napędu i sprawdzimy czy te całe rozpieprzanie kosmitów jest takie dobre.
DŁUUUGI POCZĄTEK
Choć gra rozkręca się powoli to nie ma co narzekać. Nasz porucznik przedstawia nam krok po kroku zadania, sposób rozbudowy bazy i szkolenia wojaków. Wszystko przebiega płynnie, a pierwsze misje potrafią wciągnąć tak mocno, że przestawałem patrzeć na zegarek. A to jeszcze przeskanuję planetę, a to poczekam, aż się wybuduje kolejny budynek czy ukończy nowe badanie. Budowanie "domków" czy produkcja nowej broni potrafi uzależnić. W trakcie czekania, Ziemia jest narażona na ataki przybyszów z nieznanej planety. Tutaj do dyspozycji mamy specjalne statki bojowe, które zestrzelą nieznane pojazdy, a nasz oddział specjalny poleci na miejsce by dobić ocalałych pasażerów. Większość misji polega na tym samym - z drobnymi zmianami. Czasem trzeba uratować cywili z pola walki, a innym razem przetransportować VIP-a z punktu A do B, niemniej ostatnim celem każdej misji jest wybicie każdego napotkanego kosmity. NAGLE POŻAR W BAZIE!
Xcom wydaje się grą mocno rozbudowaną i skomplikowaną przez swoje zróżnicowanie. Oprócz składania bazy, rozwijania nowych technologii, szkolenia rekrutów, zostajemy posyłani na pole bitwy. To właśnie na polu walki gra pokazuje swój potencjał. Taktyczne podejmowanie decyzji jest tutaj kluczowe! Ustawianie naszych żołdaków i właściwy wybór kolejnego celu może zaważyć na życiu naszych podwładnych. Dodatkowo, nasi żołnierze również się rozwijają (wszystko się tutaj rozwija). Xcom to żywy organizm! Wszystko wydaje się fajne, i miło być komandorem, aż tu nagle wybucha chaos. Dostajemy masę nowych budynków, pojazdów, badań itd. Jedynie czego brakuje to kasy i czasu - czyli wszystkiego! Ufoki też nie próżnują, jak nie spróbują rozpieprzyć sieci naszych nadajników, to będą porywać cywili. Bardzo często zostaniemy zmuszeni do podjęcia decyzji, dokąd wysłać ekipę ratunkową. Niestety, tam gdzie nie zostaną posłani zrobi się jeszcze większy syf.
SPOKÓJ I NUUUUDA
Do Xcoma podchodziłem dwa razy. Pierwszy był skokiem w głęboką wodę - coś tam kolega opowiadał, a ja leciałem po swojemu. Po kilku dniach wpadł do mnie owy znajomy (ekspert w tę grę) i dał mi kilka rad, co robię źle itd. Najlepsze jest to, że jeszcze przyniósł ze sobą drugą kopię (tak, tą bogatszą wersję, bo za pierwszym razem grałem w podstawkę). No nic, za pierwszym razem szło mi średnio + straciłem zapis z gry w związku z tym rozpocząłem wszystko od nowa. Jedna partia potrafiła trwać 30 minut. Po jakimś czasie walka, mapy czy zadania zrobiły się powtarzalne. Kluczowy cel był nadal taki sam, wybij wszystko co zobaczysz. Nie ukrywam, kilka razy miałem ochotę zostawić Xcoma - grałem już trzeci dzień, a rozwój fabularny stał w miejscu. Kilka telefonów do "znajomego eksperta" i jakoś podniósł mnie na duchu. Dobra, próbujemy dalej... jestem tak daleko to trzeba to dociągnąć do końca. CZEKAMY CZEKAMY
Pod koniec gry już naprawdę nie wkładałem żadnych starań. W głowie miałem tylko jedno pytanie - kiedy to się kończy? Skanowanie Ziemi w celu wyszukania tego ostatecznego bossa ciągnęło się, a ja nie mając nic innego do roboty gapiłem się w ekran z powiadomieniami. W tym czasie miałem już wszystko wybudowane, a ostateczne budynki i ulepszenia przez swoją późną dostępność w grze (prawie sam koniec) nie robiły na mnie wrażenia. To już było tylko klikanie i akceptowanie byle szybciej przejść do finałowego zadania. Wreszcie, kluczowy cel był przede mną. Misja, taka jak zawsze - zabić! Gdy stanąłem oko w oko z ostatecznym bossem, gra jak na złość zawiesiła się. Na dobitkę musiałem powtarzać całe zadanie od nowa, dodatkowa godzina w plecy... Po ukończeniu gry, dostałem krótki przerywnik, w którym jeden z moich żołnierzy odgrywa kluczową rolę (niestety, nie zżyłem się z żadnym z nich), a ja nic nie poczułem.
MELDUNEK
Po ukończeniu Xcom poczułem ulgę - nie dlatego że pokonałem złego kosmitę, ale temu, że mogłem odłożyć grę na bok. Nie oszukujmy się, tytuł ma swoje plusy i minusy. Największą wadą jest ilość czasu jaki trzeba poświęcić na jej ukończenie. Przez swoją monotonność, ograniczoną ilość zadań, map i obcych Xcom robi się nudny (może nie od razu, ale litości 30 godzin i więcej?). Nie mniej, gra potrafi też wciągnąć. Budowanie "domków", wysyłanie ludzi na misje, walka z obcymi i całe te planowanie działa jak czarna dziura - wsysa i nie puszcza! Jak masz dużo wolnego czasu to polecam, a dla całej reszty - tylko na własną odpowiedzialność.
Kingdom Hearts na PS2, gra, którą uważałem za przeklętą, kolejny raz pojawiła się w moim życiu. Przypadek? Raczej coś, co od dawna za m...
Kingdom Hearts na PS2, gra, którą uważałem za przeklętą, kolejny raz pojawiła się w moim życiu. Przypadek? Raczej coś, co od dawna za mną chodziło. Pierwszy raz zetknąłem się z Kingdom Hearts przed telewizorem w trakcie oglądania kultowego Hypera. Pamiętam to jak przez mgłę... Donald, Goofy i jakiś chłopak przebrani za upiory, syreny i inne dziwne rzeczy. Playstation 2 przez swoją cenę nie miało szans stać w moim pokoju. Niemniej, znani bohaterowie i inne postacie prosto z uniwersum Disneya wydawały mi się całkiem dobrym pomysłem. Wtedy czułem tylko przelotne zainteresowanie... jak szybko przyszło tak też odeszło. A może nie?
I've been having these weird thoughts lately... Like, is any of this for real... or not?
Wreszcie, nadeszła ta chwila i stałem się oficjalnym posiadaczem Playstation 2. Ojciec zgodził się na kupno dwóch gierek dla mnie. Pojechaliśmy do Empiku (nie ogarniałem zbytnio gdzie można kupować gry). Wybór nie powalał, a lekka sugestia ze strony ojca, żebym skupił się na sekcji Platinum (cena 50 zł sztuka) była nie do podważenia. Przesuwając palcem po nazwach różnych pozycji, szybko trafiłem na Tekken 5. Bez namysłu wyciągnąłem i zacząłem przeglądać dalej. Zatrzymałem się na dużym napisie Kingdom Hearts. Wyciągnąłem z półki i zacząłem oglądać opakowanie z każdej strony. Okładka z postaciami wyglądała fajnie, był na niej Donald, Goofy i ten chłopak z wielkim kluczem. Nie wiem co mną kierowało, ale odłożyłem pudełko z powrotem na regał, i sięgnąłem po jakieś F1. Tak blisko, a jednak tak daleko...
Lata mijały, a ja znów zapomniałem o Kingdom Hearts. Do chwili gdy poznałem moją dziewczynę. Tak jak ja, posiadała Playstation 2 i tonę "kopii zapasowych gier". Po kolejnych rozmowach pojawił się temat Kingdom Hearts. Moja dziewczyna miała już dawno za sobą tą, jak i kolejne części. Bardzo chwaliła tą serię i gorąco mi polecała. Któregoś razu dałem się przekonać i zasiadłem przed konsolą. W tej chwili rozpoczęła się i zaraz zakończyła moja przygoda.
Falling... Falling... Into darkness.
Moja podróż z Kingdom Hearts zaczęła się na drobnej wyspie położonej gdzieś na środku oceanu, która wyglądała na małą, jednak bardzo szybko mnie przygniotła i pokonała swoim ogromem. Sora, jest głównym bohaterem, w którego miałem okazję się wcielić. Trochę naiwnie wyglądający chłopak ze źle dobranymi butami (bardzo mnie to drażniło), razem ze swoim kolegą Riku i koleżanką Kairi żyli sobie na tym tropikalnym kawałku ziemi. Początek gry, to także samouczek, w którym mogłem przyzwyczaić się do sterowania postacią jak i kamerą. Pod względem fabuły czułem lekkie zażenowanie. Sora i Kairi to dzieciaki w wieku 14 lat, a ich przyjaciel Riku jest starszy (łaaaał cały rok różnicy). Nie mniej, w ich oczach był to swego rodzaju lider czy wódz, którego słowo liczyło się najmocniej. Oczywiście Sora widział w nim też swego rywala o pozycję w stadzie jak i serce Kairi. Sparing by sprawdzić kto jest silniejszy, czy wyścig dookoła wyspy w którym nagrodą jest wyznanie swych uczuć koleżance były dla mnie zbyt typowe i zniechęcające. Gwoździem do trumny okazało się zbieranie materiałów potrzebnych do zbudowania tratwy. Tutaj poległem i porzuciłem Kingdom Hearts czując wielki niesmak i zdziwienie, że ktoś uważał to za dobrą grę.
Oh, yeah? Well, you'll see. I'm gonna get out and learn what's out there!
Razem z moją dziewczyną często wracaliśmy do tematu Kingdom Hearts. Dlaczego go zostawiłem, nie dając okazji pokazania swej zawartości. Miałem różne wymówki, a to telewizor stary i słabo na nim widać, a to te buty Sory, które komentowałem na każdym kroku, albo nie najlepsze sterowanie czy praca kamery. Nie chcesz grać w gry, które ja Ci polecam. Często miałem to w uszach i nie wiedzieć czemu, strasznie się przed tym broniłem. Cóż, trzeba wziąć pada i mieć to za sobą. Niestety, kolejny raz gra mnie pokonała... Choć zrobiłem mały postęp i udało mi się wydostać z tej przeklętej wyspy. W nowej lokacji, Kingdom Hearts mnie wymęczył. To dla mnie zbyt wiele, te całe plątanie się w kółko, nie zrozumiałe cele, losowo pojawiający się przeciwnicy i uganiania się za nie wiadomo czym. Koniec, mam tego dość! Wyłączyłem konsolę z przekonaniem, że to nie jest tytuł dla mnie i nigdy więcej nie chce do niego wracać.
That's the power of the Keyblade!
Minęło kilka lat. Ukończyłem wiele pozycji, jednak moja dziewczyna miała do mnie zawsze mały żal, że nie dałem się przekonać do Kingdom Hearts. Momentami nie chciałem o tym rozmawiać, bo od razu przed oczami miałem tą przeklętą wyspę i ogromne buty głównego bohatera. Choć nie ukończyłem Kingdom Hearts, a widziałem, że wydają kolejne części to cały czas szyderczo drwiłem i komentowałem głupotę i wyzysk jaki zrobili z tego uniwersum. To była prawdziwa maszynka do dojenia kasy, co raz wypuszczano nową zremasterowaną edycję, w których zmiany okazywały się szczątkowe. Takie coś tylko podsycało moje negatywne nastawienie do tej serii. Wszystko jednak zmieniło się na tegorocznych mikołajkach...
Mam paru znajomych, którzy tak jak ja lubią grać. Od czasu do czasu robimy sobie takie małe spotkania w wiadomym celu. W tym roku zorganizowaliśmy sobie skromną mikołajkową zabawę z losowaniem gier. Kumpel przede mną rozpakował swój prezent, Resident Evil 4 w cudownym steel booku, czułem zazdrość. Niemniej, to dało też nadzieję, że i ja zaraz wyciągnę taką petardę. W celu zwiększenia szansy na wylosowanie lepszej gry, poprosiłem o pomoc swoją dziewczynę. Tak, wyciągnęła ze stosu nic innego tylko przeklęte Kingdom Hearts, i to jeszcze w wersji Platinum! Ona była wzruszona i pełna nadziei, że z takim argumentem nie wygram i teraz na pewno zagram. Cóż mogę powiedzieć, po prostu idealnie...
Przeznaczenie?
Zabawa minęła, a zaczęły się prawdziwe święta. Dłuższa przerwa od pracy to idealny czas, żeby poświęcić cały lub kilka dni na granie. Miałem ochotę na coś z PS2. Oczywiście moja dziewczyna od razu podrzuciła Kingdom Hearts. No cóż, byłem w trakcie przechodzenia Ninja Gaiden Back i próbowałem swych sił z Hamtaro, więc może wcisnę tego kingdoma gdzieś tam pomiędzy. Od ostatniej próby minęło dobre 5 lat, a w mojej pamięci utknęła tylko przeklęta wyspa i za duże buty. No nic, zaczynamy...
W trakcie oglądania pierwszego filmiku z gry poczułem jakby jakiś szaman Orków z Heroes 3 rzucił na mnie battle boosta motywującego do skoku w świat Kingdom Hearts. Niestety, poza genialnym openingiem i utworem, który do tej pory powoduje ciarki na mojej skórze, znowu wróciłem na tą wyspę. Nie chciałem tak łatwo się poddać. Obok mnie zasiadła moja dziewczyna, która służyła radą w ciężkich chwilach. Dzięki niej, wiedziałem kto jest kim i skąd pochodzi. Głównie chodziło o postacie z serii Final Fantasy, które przewijają się przez całą grę. Po ciągłym krytykowaniu Sory, jego butów i kompanów, wydostałem się z wyspy i rozpocząłem swoją przygodę. Wiem, że gadam w kółko o tym samym, ale podróżowanie między lokacjami męczyło mnie. Nie ma tu żadnej mapy, a kolejne plansze wyglądają bardzo podobnie. Często gubiłem się i nie wiedziałem dokąd iść. Na dobitkę cały czas pojawiali się przeciwnicy, którzy swoją żywotnością niepotrzebnie wydłużali moje męczarnie. Chwilami myślałem, że to jakieś błędy, które uniemożliwiały mi dalszy postęp.
Wreszcie, wyrwałem się z tej lokacji i zobaczyłem co mnie czeka. Gra, to zbiór malutkich planetek z różnych bajek Disneya, na których będziemy "pracować". Pierwsze skojarzenie? Spyro! Tarzan, Herkules, Aladyn czy Alicja z krainy czarów to tylko garstka postaci jakie spotkałem na swojej drodze. Oczywiście, jak wyżej wspomniałem są tu też bohaterowie z Final Fantasy. Cloud, Leon czy Aeris. O nich nie wiedziałem nic. Kolejny raz moja dziewczyna okazała się niezastąpiona dzieląc się swoją wiedzą. O samej fabule nie ma się co rozpisywać. Jesteśmy posiadaczem Keyblade - klucz i broń w jednym. Poszukujemy naszych zaginionych przyjaciół Kairi i Riku. Fabuła - kiczowata i przewidywalna. Przemiany bohaterów czy naiwne gadanie o mocy przyjaźni robiło mi się niedobrze...(może przez mój wiek?). Sora pod względem walki nie jest najlepszy. Śmierć przychodziła często i to podczas zwykłych starć. To tylko podsycało we mnie chęć krytykowania jego nieudolności. Kiedy czułem, że wreszcie zaczynam to ogarniać i czerpać przyjemność z gry, zaraz coś mnie gasiło. A to jakiś labirynt, wracanie się po kilka razy do tej samej lokacji czy walka z tym samym bossem. Lekko piętnaście godzin w grze, a nadal eksplodowałem z nerwów bo nie mogę pokonać podstawowego bossa. Wyłączałem konsolę mieszając grę z błotem, a następnego dnia wracałem jakby nigdy nic. Satysfakcja z dokopania mendzie z poprzedniego dnia jest cudowna. Zaraz pojawiał się kolejny dupek i cała zabawa zataczała koło. W kluczowych scenach nie potrafiłem zachować powagi. Drwiłem z akcji dziejących się na ekranie. Wreszcie po 30 godzinach udało mi się ją ukończyć! Pokonałem ostatecznego Bossa, który musiał transformować się dwadzieścia razy zanim padł trupem. Walka choć długa, dała mi wiele frajdy. Dobicie tej gnidy i radość z ukończenia przeklętego Kingdom Hearts spowodowała uśmiech na mojej twarzy. Wreszcie mogłem rzucić to na bok i nigdy do tego nie wracać!
The heart may be weak. And sometimes it may even give in. But I've learned that deep down, there's a light that never goes out!
Na ekranie pojawiła się kolejna custscenka, na której spotykamy kluczowe postacie, a potem...
Oglądając ostatni filmik poczułem szczęście, niespowodowane ukończeniem gry, a na myśl o przygodzie którą właśnie odbyłem. Podróż choć pełna nerwów i gorzkiego smaku okazała się taka tylko na powierzchni. Przebijając się głębiej trafiłem do samego środka, do Kingdom Hearts. W tym momencie nie widziałem już głupich labiryntów, powtarzalnych przeciwników czy złej pracy kamery. Miałem przed sobą niesamowitą historię, w której połączono dwa uniwersa. Napotkane na mej drodze planety, gdzie miałem możliwość uczestniczyć w historiach z Disney-owskich bajek to strzał w dziesiątkę. Ewolucja trójki bohaterów, którzy w trakcie swej podróży z bandy kłótliwych i niezgranych kompanów stworzyli silną przyjaźń - choć banalna to poruszyła moje serce. Disney znów to zrobił. Mimo znanej i przewidywalnej formuły oczarował mnie.
Kingdom Hearts okazał się dla mnie nie lada wyzwaniem. Przestarzała mechanika gry czy praca kamery jest czymś z czym nie miałem dawno do czynienia. Trochę zardzewiałem i zapomniałem jak to się grało kiedyś, gdzie nie wszystko podano pod nos, a gra nie prowadziła mnie za rękę. Nie powiem, rozgryzienie "jak w to grać" trochę mi zajęło, ale teraz mam ochotę wziąć pada do ręki i tam wrócić. Czy polecam? Chyba tak, moja przygoda z Kingdom Hearts trwała dobre 10 lat, ale jestem naprawdę szczęśliwy, że wreszcie spróbowałem. Kolejny raz tylko żałuję, że wcześniej nie poddałem się radom mojej dziewczyny, aby dać szanse tej grze. Więc, chciałbym podziękować jej za to, że mimo mojej upartości, wytrwała w tym i przekonała mnie do kolejnego tytułu, który polecała mi od dawna. Dzięki niej znowu miałem okazję zagrać w jedną z najlepszych gier w moim życiu. Dziękuję Ci Żaneta!
0 komentarzy: