Najlepsze gry o wampirach #1

Gier o wampirach jest naprawdę sporo na rynku, ale czy każda jest warta uwagi? - szczerze wątpię. Sam nie pamiętam skąd wzięło się moje ...


Gier o wampirach jest naprawdę sporo na rynku, ale czy każda jest warta uwagi? - szczerze wątpię. Sam nie pamiętam skąd wzięło się moje zainteresowanie tymi stworzeniami, ale filmy i komiksy z nimi w roli głównej bardzo lubiłem. Czemu więc, by nie spróbować z grami? Zacząłem moje poszukiwania i spośród sporej ilości gier, zrobiłem całkiem fajną listę tytułów, które chciałbym ograć. Na pierwszy ogień idzie bardzo popularna seria gier o wampirach z lat 90tych. Mowa o Legacy of Kain, a dokładniej Blood Omen: Legacy of Kain, który jest bezpośrednim prequelem do bardziej znanej Legacy of Kain : Soul Reaver.


Kilka drobnych informacji: 
Gra została stworzona przez nieistniejące już studio Silicon Knights i opublikowana przez Crystal Dynamics. Premiera Blood Omen: Legacy of Kain odbyła się w 1996 roku ekskluzywnie na konsolę Playstation 1, a rok później na PC. Co do ilości sprzedanych kopii dane są sprzeczne. Silicon Knights twierdziło, że całkowita sprzedaż wyniosła 2 miliony sztuk, a inne źródła mówią o 320 tysiącach. Gra mimo nie najlepszej sprzedaży, zebrała masę pozytywnych recenzji i ocen co tylko zachęciło mnie do sprawdzenia tego tytułu. Swoja kopię ograłem na PS3 (edycja cyfrowa) ze względu na wysokie ceny płyty PSX i niezachęcającą port na PC.

- Oberżysto! Czy znajdzie się dla mnie pokój w twej karczmie?
- Wynoś się stąd, nie mamy wolnych miejsc!
- Ależ drogi Panie, na ulicach mrok i niebezpiecznie, proszę mnie przyjąć, jam jest ze szlachetnej rodziny i mogę Cię sowicie wynagrodzić.
- Odejdź stąd nim sam Cie wyproszę!

I tak wygnany z karczmy musiałem szukać schronienia na tych niebezpiecznych ulicach. A cóż to za zgraja zbirów? W rękach dzierżą sztylety zmierzając w mym kierunku! Dosięgam mego miecza i staje w obronie własnego życia. Jednego z przeciwników zdołałem ukatrupić, niestety drugi zadał mi śmiertelną ranę argh... 

W ten sposób rozpoczyna się nasza przygoda w uniwersum Nosgoth - średniowiecznej krainie zamieszkałej przez ludzi, wampiry i inne bestie. Nekromanta Mortanius zawiera z nami pakt dając nam szanse zemścić się na naszych zabójcach. Kain bez wahania przyjmuję jego warunki po czym Mortanius przemienia go w stworzenie nocy. Jako wampir budzimy się w naszej krypcie, z której zaczniemy najdłuższą podróż życia.


Widok w grze jak i grafikę można najszybciej porównać do Diablo 1. Rzut izometryczny, sterowanie krzyżakiem i "pikselowa" mroczna oprawa. Kraina Nosgoth jest wielka. Będziemy przemierzać maleńkie wioski, ogromne miasta, cygańskie obozy, krypty, jaskinie i nie tylko. Niektóre lokacje nie są dostępne od początku co zmusza nas do późniejszego powrotu. Na szczęście skonstruowano to całkiem dobrze i nie odczujemy żeby było to zrobione na siłę. Wchodząc do krypty czuć, że nie znajdziemy tu nic poza śmiercią, a odwiedzając karczmę przywita nas oberżysta proponujący coś do picia.

http://vignette1.wikia.nocookie.net/legacyofkain/images/9/9d/BO1-Map0001-Sect41-Steinchencroe.png/revision/latest?cb=20120525141411

Jak na 96 rok, gra wyróżnia się wysokim poziomem trudności. W opcjach znajdziemy tylko podstawowe zastosowanie przycisków, do reszty musimy dojść sami. Blood Omen rzuca nas od razu na głęboką wodę, nie ma tutaj samouczka, a przeciwnicy nie dają nam forów. Poziom trudności to nie tylko silni adwersarze. Na naszej drodze napotkamy też rożnego rodzaju łamigłówki, a innym razem będziemy musieli wykazać się dobrym refleksem. Zapis gry odbywa się tylko w wyznaczonych punktach, więc nie wchodzi tutaj w grę "wyczyszczenie" pomieszczenia z potworów, powrót i zapis. Gdy wrócimy, bestie pojawią się ponownie i musimy wykonać cala robotę od nowa.

http://www.mobygames.com/images/shots/l/14425-blood-omen-legacy-of-kain-windows-screenshot-my-liar.jpg

Blood Omen otrzymał klasyfikację M, czyli dla użytkowników od 17 roku życia. Gra jest bardzo brutalna; Kain bezlitośnie morduje napotkanych na swojej drodze wojowników, cywilów i inne bestie. Codziennością staje się wysysanie krwi z przykutej kajdanami do ściany niewiasty, bezskutecznie wołającej o pomoc. Wszak jestem wampirem i żyć dla mej zemsty muszę!

https://r.mprd.se/media/images/36600-Blood_Omen_-_Legacy_of_Kain_[U]-2.jpg

Kain po przebudzeni w swoim mauzoleum posiada tylko żelazny miecz i zbroję. Na domieszkę jest to ten sam miecz, którym został zabity. Po wejściu do menu postaci, możemy wybrać każdy przedmiot i wysłuchać jego opisu. Warto tutaj zaglądać, gdyż wampir świetnie wyjaśnia zastosowanie poszczególnych rzeczy. Szybko zaczniemy znajdować dodatkowe wyposażanie, które pomoże nam podczas cięższych pojedynków. Oprócz przedmiotów do walki wręcz, Kain będzie się uczyć magii. Zaczynając od tak prostych lecz niezbędnych zaklęć jak światło czy teleport, aż po śmiercionośny magiczny piorun. Wampir nabędzie też zdolność przeistaczania się, zapytacie w co? To musicie zobaczyć sami, podroż jest długa, więc każda pomoc będzie niezbędna!

http://www.nag.co.za/wp-content/uploads/2010/01/kain-02.jpg

W Blood Omen: Legacy of Kain są dwa aspekty, które według mnie wpływają na to jak dobra jest to gra. Pierwszy to fabuła i świetne dialogi (niestety brak napisów). Na szczególne wyróżnienie zasługuje tutaj głos Kaina (Simon Templeman). Aktor odwalił kawał dobrej roboty użyczając swojego głosu wampirowi. Jego monologi tworzą niesamowita atmosferę, a kolejne rozmowy z samym sobą tylko bardziej zachęcają nas do sympatyzowania z bohaterem. Co do samej fabuły, myślę, że wystarczająco zdradziłem już na samym początku. Resztę historii będziecie musieli sami odkryć.


Kolejnym mocnym punktem jest muzyka skomponowana przez Steve'a Henifin. Daje 6 wampirzych zębów na 6 możliwych! Różnorodne utwory wprowadzają wyjątkowy nastrój i pobudzają wyobraźnię. Wchodząc do krypty czy podróżując przez las w akompaniamencie odpowiedniej muzyki czuć, że jesteśmy w średniowiecznym Nosgoth. Na dokładkę Silicon Knights stworzyło świetne przerywniki dopełniające historię. Jak na tamte lata są naprawdę dobrze zaanimowane i cholernie brutalne.


Gra została też wypchana przeróżnymi smaczkami. Może chłopi nie dadzą nam rady wymachując czosnkiem i krzyżem, natomiast woda z rzeki czy ogień z pochodni jak najbardziej nam zaszkodzą. Fajnym uzupełnieniem jest tutaj system zmiany dnia i nocy. W trakcie dnia nasza moc spada i zadajemy mniejsze obrażenia, jednak gdy zapada mrok, stajemy się bestią nocy. Nie chciałbym tutaj odkrywać wszystkich kart bo jest tego sporo, o niektórych rzeczach pewnie sam nadal nie wiem. To sprawia, że chcę bardziej wrócić do Nosgoth i poznawać jego sekrety.


Blood Omen: Legacy of Kain to brutalna gra akcji ze świetnym scenariuszem. Całość wymaga od nas odkrywania, poznawania i myślenia, oferując w zamian wspaniałą przygodę.  Nie ma tutaj podpowiedzi, a jak czasem coś zepsujemy to nie da się tego cofnąć (chyba, że wczytamy zapis). Zdarzyło mi się czasem "zaciąć", jednak nie sięgam do poradników tylko sam szukam rozwiązania. Bywało frustrująco, jednak satysfakcja, że doszedłem do tego sam jest jak świeża krew dla Nosferatu. I to właśnie dlatego Blood Omen: Legacy of Kain znalazł się na mojej liście najlepszych gier o wampirach, polecam!

0 komentarzy:

Final Fantasy VII - wrażenia z gry na PlayStation 1

Z naszymi marzeniami jest tak, że ewoluują i zmieniają się wraz z upływem czasu. Zawsze pozostaje jednak tych kilka szczególnych, niespełni...

Z naszymi marzeniami jest tak, że ewoluują i zmieniają się wraz z upływem czasu. Zawsze pozostaje jednak tych kilka szczególnych, niespełnionych np. z dzieciństwa, zakorzenionych głęboko w naszej świadomości i których nic nie jest w stanie ruszyć. Dla mnie właśnie udało się spełnić jedno z nich, paradoksalnie sprzed prawie 20 lat. Przepis? PlayStation, 14 calowy, kineskopowy telewizorek Sony i Final Fantasy VII. W okolicach 1997 roku nie byłem w stanie nigdzie zdobyć tego RPG'a. Na giełdzie, gdzie zaopatrywałem się w nowe tytuły na pierwsze PlayStation nikt o Final Fantasy VII nie słyszał. Pewnie zbyt dużym kosztem dla handlarzy było piracenie całych 3 CD. Chyba nie znam drugiej takiej gry, która w praktycznie każdym liczącym się czasopiśmie growym zdobywała maksymalne oceny i była zachawalana pod niebiosa. Ówczesne Square Co. Ltd. czy jak kto woli SquareSoft zagwarantowało grze ogromny budżet i jak widać opłaciło się. Legendarne stały się historie niektórych redaktorów, którzy nie mogąc doczekać się europejskiej premiery ściągali zza granicy japońskie wersje FFVII i męczyli się z "krzaczkami" próbując pchnąć fabułę do przodu. Oczywiście, grali po omacku ale w zamian przed resztą świata mogli nacieszyć swe oczy niesamowitą grafiką i genialnymi walkami. Rozstrzał między premierami w różnych regionach świata był dość spory; Japonia dostała grę 31 stycznia 1997 roku, a reszta świata przeszło pół roku później.



Od tych pięknych czasów minęło praktycznie okrągłe 20 lat. W końcu i w moje ręce wpadła premierowa wersja Final Fantasy VII. Ten piękny, duży box zawiera 3 wypełnione po brzegi płytki (Pierwotne plany mówiły o SNES'ie jako platformie docelowej!), instrukcję oraz książeczkę z Official UK PlayStation Magazine, w której znalazły się krótkie zapowiedzi nowych gier, mini-recenzje wraz z ocenami, a także nowości sprzętowe. Naprawdę warto zajrzeć do instrukcji, bo stanowi ona świetne wprowadzenie do świata gry; opisy postaci, sterowania, materii czy mechaniki walk. Ta niepozorna książeczka skutecznie pomaga przetrwać pierwsze kilka minut w Midgarze, ale warto do niej wrócić także później. Wrzucam pierwszą płytkę do napędu i do ucha wpada całkiem ciekawa nutka, której towarzyszą napisy prezentujące twórców Final Fantasy VII. Zaczynam nową grę i moim oczom ukazuje się właściwe intro. Oto Midgar; przytłaczające, spowite mrokiem miasto kontrolowane przez korporację Shinra. Kilka chwil później kamera wykonuje efektowny najazd na pociąg, z którego wysiada grupa najemników. Już ten moment pokazuje jaką pracę wykonali programiści. Gra niezwykle naturalnie przełącza się między sekwencją filmową, a właściwą rozgrywką. Wygląda to po prostu niesamowicie i długo nie docierało do mnie, że taki efekt udało się osiągnąć w 1997 roku.

 

Każdą z przyłączanych do drużyny postaci możemy nazwać po swojemu. Ja jednak pozostawiłem domyślne imiona, aby jak najlepiej wczuć się w klimat gry. Na starcie przejmujemy kontrolę nad Cloud'em Strife'm, który porzucił elitarny odział SOLDIER należący do Shinry i stał się najemnikiem. Pozostali członkowie zespołu to AVALANCHE, grupa tzw. eko-terrorystów, której głównym celem jest ocalenie planety przed chciwą i bezwględną korporacją. Dlaczego wszyscy tak nienawidzą tej z pozoru zwykłej firmy, dostarczającej prąd dla mieszkańców? Otóż Shinra Inc. posiada własną armię oraz kontroluje praktycznie wszystkie sfery życia ludzi; zarówno socjalne, polityczne jak i infrastrukturalne. Ponadto jej naukowcy znaleźli sposób na wysysanie energii życiowej ziemi i zamienianie jej z udziałem reaktorów Mako w energię, co na dłuższą metę grozi totalną zagładą świata. Bezpośrednia konfrontacja z monopolistą, posiadającym dosłownie wszędzie swoich agentów zdecydowanie nie wchodzi w grę. Najemnicy z AVALANCHE skupiają się więc na działaniach dywersyjnych, a nasze pierwsze zadanie polega na wysadzeniu jednego z reaktorów Mako.


Nie będę spoilerował fabuły, bo jest ona najmocniejszą stroną Final Fantasy VII. Może najdzie Was ochota, aby samemu zagrać w nadchodzący remake, albo po prostu odpalicie sobie oryginał? Dajcie grze szansę, a niejednokrotnie zaskoczy Was kolejnym zwrotem akcji i tym jak sensownie  kolejne wątki łączą się w jedną całość. Nasza aktywność często przeplata się z kilkuminutowymi retrospekcjami i mimo, że przeważnie traciłem wtedy kontrolę nad postaciami to absolutnie nie odbierałem tego jako zapychacza. Wprost przeciwnie, chłonąłem dialogi z zapartym tchem. Powiem więcej, przez cały czas spędzony z FFVII nie korciło mnie, żeby jakiś film czy scenkę zrobioną na silniku gry przeklikać. Początkowo odniosłem wrażenie, że fabuła jest liniowa i nasze wybory podczas dialogów bardzo rzadko przekładają się na zmianę kierunku akcji. Zaskoczenie przyszło później. Mimo, że starałem się zwiedzać świat dość dokładnie to jestem w 100 % pewien, że coś przegapiłem. Może nie rozwiązałem jakiejś zagadki, albo z kimś nie porozmawiałem? W niektóre miejsca po prostu nie dało się wejść i pozostały dla mnie tajemnicą. Po przejściu gry w chyba najbardziej oczywisty sposób, wyczytałem że do jej ukończenia prawdopodobnie nie jest nawet wymagane rozprawienie się z ostatnim bossem.


Skupmy się więc na tym co mogę Wam opisać, jednocześnie nie zdradzając fabuły. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie wielkość świata. Po wyjściu z mrocznego Midgar'u, kiedy jesteśmy pewni że już spory kawałek gry za nami, właściwa zabawa dopiero się zaczyna. Przez cały czas  poruszamy się miniaturką Clouda w rzucie izometrycznym i możemy dość swobodnie operować kamerą. Czekają na nas malownicze i zróżnicowane scenerie: plaże, jaskinie, kaniony, świątynie, ośnieżone góry, a nawet bazy wojskowe i instalacje Shinry. Wszystkie te egzotyczne krajobrazy mają swoich mieszkańców, którzy borykają się z różnymi problemami i najczęściej, aby pchnąć fabułę dalej musimy im zwyczajnie pomóc. Nie od razu da się wszędzie wejść, a niektóre miejsca wymagają skombinowania odpowiedniego środka transportu. Początkowo podróżujemy pieszo, a kilka chwil później mamy możliwość zdobycia egzotycznego chocobo, przypominającego strusia. Co ja się namęczyłem, żeby go oswoić... Na bezdrożach świetnie sprawdza się lekki pojazd - buggy, natomiast w na pozór niezdobyte rejony dostaniemy się statkiem powietrznym, a nawet okrętem podwodnym!


Poruszając się zarówno po mapie świata jak i wewnętrznych lokacjach praktycznie przez cały czas trzeba się pilnować. Wszystko za sprawą losowych walk, których po prostu nie da się uniknąć. Po przejściu kilkunastu kroków zawsze mamy jak w banku, że ktoś lub coś nas zaatakuje. Dość uciążliwe jeżeli błądzimy, bo sztucznie spowalnia to (mimo zdobywanego doświadczenia) znalezienie właściwej drogi. Parę razy wyłączyłem z tego powodu konsolę - byłem po prostu zmęczony i znużony. Same walki natomiast to mistrzostwo świata. Zostaliśmy zaatakowani na moście? Arena ma dokładnie takie (pre-renderowane) tło! Przeciwnik zaskoczył nas w jaskini? Walka odbywa się właśnie w takiej scenerii. To ciekawe rozwiązanie powoduje, że tła zmieniają się bardzo dynamicznie i  przez całą grę ma się wrażenie, że za każdym razem walczymy w nowym miejscu. Potyczki odbywają się w systemie turowym, a możliwości ich rozegrania są praktycznie nieograniczone. W naszej drużynie może być maksymalnie trzech herosów (wyjątkiem jest walka z ostatnim bossem) i to od nas zależy czy zaplanowana taktyka się sprawdzi. Możemy zawalczyć tylko i wyłącznie bronią (aby zaoszczędzić manę), używać czarów, albo pójść na całość i zdemolować przeciwników używając tzw. summonów.

 

Stwory jakie spotykamy na swojej drodze są charakterystyczne dla danej lokacji. Bestiariusz jest bardzo bogaty i widać, że twórcy inspirowali się wieloma rzeczami, np. mitologią. W Midgarze często napotykamy żołnierzy Shinry, natomiast w dżungli mogą zaskoczyć nas toksyczne żaby, a w górach gigantyczne kolosy. Poziom trudności przeciwników jest świetnie stopniowany. Pierwsi napotkani wrogowie w zasadzie nie stanowią wielkiego wyzwania. W miarę odkrywania kolejnych stworzeń widzimy jak łatwo nasza ekipa może zginąć i uczymy się odpowiednio reagować na konkretne sytuacje. Przykładowo na jednego z naszych bohaterów zostaje rzucony czar "dezorientacja". Jeśli odpowiednio szybko nie zadziałamy istnieje duża szansa, że reszta wojaków również pogrąży się w chaosie. A postacie poza naszą kontrolą robią naprawdę głupie rzeczy; bezsensownie łykają miksturki i atakują się nawzajem co nieuchronnie prowadzi do porażki. Inny przykład - jeśli cały nasz zespół zostanie zamieniony w kamień szybko ujrzymy napis "Game Over" wraz z towarzyszącym mu melancholijnym kawałkiem. Wierzcie mi, pozostałe zdolności przeciwników takie jak zmniejszenie, usypianie czy wykradanie przedmiotów też niemiłosiernie uprzykrzały życie naszej ekipie. Kiedy napotkałem na swojej drodze magiczne dzbanki (?!), których nie da się pokonać w żaden konwencjonalny sposób zdałem sobie sprawę, że wyobraźnia twórców nie zna granic. Przed złowrogimi naczyniami można było salwować się ucieczką, albo dać im to czego chciały - eliksir. Wtedy walka się kończyła, a Cloud i spółka mogli odejść bogatsi o punkty doświadczenia. Nawet mimo tego, że pod koniec gry moja drużyna wydawała się silna, zakuty w zbroję, ogromny rozpruwacz dwoma uderzeniami miecza potrafił udowodnić jak bardzo się myliłem.


Z samymi bossami jest jeszcze ciężej, bo stanowią wyzwanie już na samym starcie. Pierwszy z brzegu gigantyczny skorpion; atakowanie go w nieodpowiednim momencie kończy się srogą karą w postaci wiązki laserowej skierowanej na wszystkie nasze postacie. Najwięcej krwi napsuł mi w zasadzie główny antagonista. Musiałem poświęcić na niego dobrych kilka godzin, ale ostatecznie małymi kroczkami udało się osiągnąć sukces. Cierpliwość, miksturki i odpowiedni dobór materii to podstawa. Czym są te tajemnicze żywioły? To nic innego jak skondensowana moc w postaci kolorowych kamieni, które możemy wstawić do broni czy zbroi naszych bohaterów. Jest jeszcze trzecie miejse w ekwipunku na elementy dodatkowe takie jak pierścienie czy płaszcz, w których jednak nie można umieszczać wspomnianych mocy. Do wyboru mamy szkoły magii takie jak ogień, błyskawice, powietrze, trucizny i kilka innych. Są też materie wspomagające, powodujące np. że rzucany czar dotychczas działający na jedną postać rozprzestrzenia się na wszystkie pozostałe. Najbardziej efektowne i efektywne są tzw. summony powodujące że cała nasza drużyna zmienia się w boską istotę, która dosłownie zmiata wrogów z powierzchni ziemi. Animacje towarzyszące wszystkim czarom, a zwłaszcza przywołaniom nawet dziś robią duże wrażenie i cieszą oko wspaniałymi efektami. Zarówno prostą magię jak i zdolności przywoływania boskich istot można rozwijać, przez co stają się jeszcze bardziej śmiercionośne. Bardzo ważny jest dobór konkretnych materii pod kątem określonych przeciwników, bo są oni często wrażliwi i jednocześnie odporni na dany typ żywiołu. Rzucona błyskawica może więc nie tylko dotkliwie zranić dane stworzenie, ale również niechcący je uleczyć.


Jeśli jesteśmy przyzwyczajeni do poziomu trudności we współczesnych grach, Final Fantasy VII zafunduje nam dość bolesny powrót do przeszłości. Gra aktywuje i nieustannie pobudza szare komórki; testuje zdolność logicznego myślenia, przewidywania i zapamiętywania. Szczególnie premiowana jest też spostrzegawczość. Odwracanie wzkazówek zegara, śledzenie uciekającego ducha, prowadzenie wykopalisk, znadowanie numerów do sejfu - te i wiele innych zagadek wystawią na próbę naszych herosów. Nagrody są bardzo różne: znalezienie unikatowych przedmiotów, otrzymanie mikstur zwiększających na stałe statystyki czy odblokowanie nowych, przydatnych dla drużyny postaci. Czasem sukcesem samym w sobie jest ruszenie dalej wątku fabularnego, intensywne myślenie jest więc bardzo wskazane. Dostajemy jedyną wskazówkę: "Klucz znajduje się pod ziemią". Ale gdzie dokładnie? Chodzi o daną lokację czy trzeba szukać na całej mapie? W jaskini czy może pod wodą? Ratunku!!! Odwiedzone lokacje na mapie świata nie są w żaden sposób podpisane, warto więc sobie zanotować (chyba, że macie naprawdę dobrą pamięć) co jest gdzie, bo często istnieje konieczność powrotu do któregoś z określonych miejsc. Zapisywanie stanu gry możliwe jest tylko w obszarach, gdzie umieszczony jest na ziemi odpowiedni znacznik, najczęściej w mieścinach. Możemy wtedy dokonać niezbędnych roszad w drużynie. Warto eksperymentować i rozwijać w miarę równomiernie każdą z dostępnych postaci. Poza wspomnianymi wcześniej miksturkami i kilkoma przedmiotami nie mamy co prawda wpływu na ich statystyki (punkty przydzielane są automatycznie), ale bohater znajdujący się w aktywnej trójce szybciej awansuje na wyższy poziom doświadczenia. Bardzo ważny jest za to uzupełniający się podczas walki pasek "limit", który pozwala danemu herosowi odpalić coś w stylu unikatowego combo. Wraz z naszymi postępami w grze takich bajerów przybywa i ważne, żeby co jakiś czas zerknąć czy przypadkiem któraś z prowadzonych przez nas postaci nie nabyła jakichś nowych zdolności.


Zróżnicowanie naszych, potencjalnych sojuszników najlepiej obrazuje jedna ze scen, kiedy ówczesny prezes korporacji Shinra Inc. - Rufus zadaje pytanie "Kim jesteście?". "Jestem Cloud, z elitarnego oddziału SOLDIER" odpowiada bez wahania nasz główny bohater. Barret i Tifa oświadczają, że są z AVALANCHE; Aeris mówi, że jest sprzedawczynią kwiatów ze slamsów, natomiast Red XIII przedstawia się jako "eksperyment badawczy". Komentarz Rufusa był krótki, ale treściwy - "What a crew." Sam nie potrafiłbym tego lepiej ująć. Final Fantasy VII posiada kilka barwnych postaci, które możemy przyłączyć do drużyny i które znacząco różnią się od siebie. Nie tylko samym rodzajem uzbrojenia czy unikalnymi zdolnościami, ale także swoją unikatową historią i mowytem który pchnął je do walki z korporacją Shinra. Sam Cloud początkowo wydaje się bardzo arogancki. Dołącza on do ekipy AVALANCHE tylko w jemu wiadomym celu i ani myśli dzielić się z innymi tym co nim kieruje. W miarę jak odkrywa swoją przeszłość, otwiera się w końcu na pozostałych członków drużyny. Jest też wątek miłosny, przedstawiony w sposób wyjątkowy - zupełnie inaczej niż we współczesnych produkcjach. Tutaj to uczucie jest typowo młodzieńcze... trochę głupiutkie i jednocześnie niewinne, niczym nieskalane. A wydawać by się mogło, że w pogoni za zbawieniem świata nie ma czasu na czułości i wyznania. Nasi bohaterowie nie nazywają dosłownie tego co do siebie czują, da się jednak to dokładnie dostrzec na ekranie telewizora. Randka z Aeris oraz kilka innych momentów zapada naprawdę głęboko w serce i jestem przez to pełen podziwu dla twórców.


Mimo, że przez całą grę atmosfera jest raczej ciężka (w końcu ratujemy ukochaną planetę), napotkane postacie i kuriozalne sytuacje nieraz wywoływały uśmiech na mojej twarzy. Wyobraźcie sobie; jesteśmy w biurowcu Shinry i szukamy karty do wejścia na kolejny poziom, a z pomocą przychodzi nam nikt inny jak zwykły, szeregowy pracownik. Tłumaczy, że nienawidzi swojej nudnej pracy i z chęcią odda nam klucz bylebyśmy tylko skopali dupska jego szefostwu. Innym razem Cloud przebrany w mundur żołnierza Shinry bierze udział w paradzie wojskowej. Musimy wykonywać odpowiednie ruchy, obracać się i salutować w odpowiednim czasie, żeby nie spadła oglądalność występu transmitowanego na żywo w telewizji! Mało tego, po skończonym show przełożony prosi Clouda, aby pokazał żołnierzom Shinry kilka nowych ruchów i nasz bohater uczy ich swojej słynnej sztuczki z mieczem!!! A Cloud w sunkience?! Ech, takich akcji jest wiele - w końcu czego się nie robi dla ratowania świata.


Świat Final Fantasy VII pełen jest różnych atrakcji i aktywności, które skutecznie potrafią odwrócić uwagę od właściwej fabuły. W wolnej chwili warto sprawdzić co mają do zaoferowania lokalni sklepikarze. To właśnie u nich za zdobyte pieniądze (Gil'e) można (a nawet należy) uzupełnić miksturki czy zakupić lepszy sprzęt. Poza tym możemy na przykład zająć się hodowlą chocobos. Te opierzone stworzenia oprócz czysto transportowej roli mają jeszcze jedną ciekawą funkcję, mogą startować w wyścigach. Jeśli tylko mamy ochotę, nie zaszkodzi wyskoczyć na chwilę do parku rozrywki Gold Saucer i skosztować tamtejszych rozrywek w formie mini-gier. Warto wspomnieć, że część fabularna również pełna jest czysto zręcznościowych urozmaiceń. Szaleńczy zjazd na snowboardowej desce, pościg na motocyklach, ucieczka z reaktora i wyłączanie hamulców pociągu na czas - ostra jazda bez trzymanki. Mało? A co powiecie na obronę wieży przed wrogimi wojskami? Pole bitwy zmienia się wtedy w iście strategiczną planszę, gdzie rozmieszczamy nasze jednostki po to, aby skutecznie odeprzeć atak przeciwnika. Takie rzeczy niejednokrotnie powodowały, że szczęka opadała mi do samej podłogi. Tyle niesamowitych elementów w jednej grze!


Muszę przyznać, że trochę inaczej wyobrażałem sobie muzykę. Spodziewałem się żywych instrumentów, wielu podniosłych motywów czy wszechobecnych chórków, natomiast lwią część oprawy muzycznej stanowi elektronika stworzona z udziałem syntezatorów i automatów perkusyjnych. Początkowo dość ciężko było mi się przyzwyczaić, ale po odstawieniu gry na kilka godzin te wszystkie "plumkania" wracały i zaczynałem za nimi tęsknić. Podczas walki bity przyspieszają, aby dotrzymać tempa temu co dzieje się na ekranie. Z kolei gdy pojawia się tajemniczy Sephiroth muzyka zwalnia, aby wprowadzić niepokój. Szkoda jedynie, że podczas walk ze zwykłymi przeciwnikami przygrywa ciągle ten sam motyw. Po stoczeniu kilkuset bitew od czasu do czasu ściągałem słuchawki z głowy, bo prawda jest taka że jakkolwiek nie byłaby świetna muzyka, mimo wszystko po jakimś czasie się po prostu nudzi. Dobrze, że przy walkach z bossami zaserwowano nam coś innego. W ostatecznym rozrachunku, nawet teraz po ukończeniu gry jestem w stanie przywołać sobie wszystkie nutki występujące w Final Fantasy VII i jest to największy komplement jakim mogę obdarzyć kompozytorów ścieżki dźwiękowej. Muzyka jest naprawdę bardzo oryginalna.


Dźwięki robią piorunujące wrażenie, bez względu na to czy jest to świst stali przecinający powietrze, eksplozja lodowych sopli czy niszczycielski meteor spadający na ziemię. Efekt końcowy połączony z animacjami na ekranie potrafi momentami wgnieść w fotel. Grzechem byłoby nie wspomnieć także o przerywnikach filmowych, które są absolutnie pierwszoligowe i z przyjemnością się je ogląda. W życiu nie powiedziałbym, że zostały stworzone 20 lat temu! Jeszcze raz podkreślę mistrzowskie lawirowanie między akcją, cut-scenkami stworzonymi na silniku gry, a właściwymi filmami. Wszystko zostało zmontowane w perfekcyjny sposób. Czy wspominałem, że w Final Fantasy VII postacie nie mówią? Nie ma nawet lektora i wszystkie dialogi są w formie czytanej. Nasi rozmówcy poruszają głowami i gestykulują co podkreśla wyrażane przez nich emocje. Jak dla mnie takie rozwiązanie w zupełności wystarczyło i o dziwo w ogóle nie brakowało mi dialogów mówionych.


Tym sposobem właściwie dotarliśmy do podsumowania, bo o tym tytule można jeszcze pisać naprawdę długo. Moje marzenie się spełniło i przy Final Fantasy VII bawiłem się znakomicie. Ciężko mi przywołać grę, która wywołała we mnie tyle różnych emocji i wielokrotnie chwyciła za serce. Czy FFVII ma jakieś wady? Fakt jest kilka wkurzających rzeczy, które można by poprawić, ale ostatecznie są to nic nie znaczące drobnostki. Nie będę oceniał też grafiki, która zestarzała się trochę gorzej w porównaniu do niektórych tytułów w 2D. Nie da sie ukryć, twarze naszych bohaterów nie są zbyt wyraźne i dobrze widoczne, ale co z tego że czasem wyłazi pikseloza? Wieloma rzeczami można mimo upływu czasu nadal się zachwycić. Przejście gry zajęło mi niecałe 50 godzin i nadal wszystkiego nie odkryłem. To właśnie arcyciekawa fabuła powodowała, że nieraz mimo zmęczenia chciałem kontynuować rozgrywkę, żeby zobaczyć co się dalej stanie. Przepiękne wstawki filmowe, świetne animacje, unikatowa muzyka, niebanalni bohaterowie, kiełkująca w trudnych warunkach miłość... Tak idealnie zgranych elementów może pozazdrościć twórcom nawet dzisiejsza konkurencja. Jeśli lubicie idealny balans pomiędzy fabułą i akcją, nie boicie się zagadek, a turowy system walki sprawia Wam przyjemność - polecam te 3 CD wypełnione cudowną zawartością! Ooo tak, Final Fantasy VII to w wielu przypadkach wciąż niedoścignione dzieło.

0 komentarzy:

Top 8 gier 2016

Kolejne podsumowanie ubiegłorocznych gier, które udało mi się skończyć! Trochę późno, a ja już rozpocząłem kolejne tytuły na rok 2017. N...


Kolejne podsumowanie ubiegłorocznych gier, które udało mi się skończyć! Trochę późno, a ja już rozpocząłem kolejne tytuły na rok 2017. Niestety, top 10 zmalało do top 8, jednak mam na to dobre wytłumaczenie. Nie przedłużając, zaczynamy.

Miejsce: 8
Vanquish
Platforma: PS3
Grę polecił mi kolega, podkreślając, że to niedoceniony 3rd-person shooter od Platinum Games. Vanquish'a można dostać w niskiej cenie; swojego znalazłem w osiedlowym sklepiku z grami gdzie wymieniłem go za Sonica (biada obecnemu posiadaczowi). Akcja gry dzieje się w dalekiej przyszłości gdzie rozgrywa się walka o ostatnie surowce pomiędzy Rosją i Stanami Zjednoczonymi. Wcielamy się w postać Sam'a Gideon'a, wyszkolonego żołnierza, który zakłada specjalny kombinezon robiący z niego maszynkę do zabijania. Fabula prosta jak but. Vanquish jest naprawdę przyjemną odskocznią od gier, którym trzeba poświecić dużo czasu i uwagi. Miłośnicy gier akcji, jeżeli chcecie coś szybkiego, dynamicznego i w niskiej cenie to Vanquish jest dla was.

Miejsce: 7
Dragon's Crown
Platforma: PS3
W Wikipedii gra została skategoryzowana jako action role-playing, jednak nie dajcie się zmylić. Dragon's Crown to konkretny beat'em up z lekką możliwością rozwoju postaci - głownie przedmioty i drzewko umiejętności. Co jest najlepszego w tym tytule? Możliwość gry w kooperacji do 4 osób? Jest - couch coop rządzi! Wybór postaci, które znacząca się różnią od siebie - tak. Śliczna grafika, która zachwyci i nie zestarzeje się przez kolejne lata (Vanillaware jest znane z nietypowej oprawy graficznej) - jest. Niesamowita przygoda z przyjemną fabułą - tak. Gotowanie razem z przyjaciółmi miedzy kolejnymi podróżami, (ulubiona sekwencja mojej narzeczonej) smacznego! Podsumowując, Dragon's Crown to świetna przygoda umiejscowiona w świecie fantasy, gdzie napotkamy na swojej drodze od małych goblinów po ogromne cyklopy i nie tylko - a to wszystko ramię w ramię z naszymi przyjaciółmi!

Miejsce: 6
Darksiders
Platforma: PS3
O Darksiders możecie przeczytać więcej w Niedoceniane / Ograne. Jak sama nazwa wskazuje, ograłem i doceniłem. W kolejce czeka na mnie kolejna część!

Miejsce: 5
Dark Souls II: Schoolar of the First Sin
Platforma: PS3
Robię się leniwy, tak kolejna gra, o której mogliście przeczytać wcześniej tutaj. Seria Dark Souls ma specjalne miejsce w moim sercu gracza. Te gry zawsze ciągną mnie do siebie - uwielbiam dark fantasy, smoki i duże miecze (what?!)

Miejsce: 4
Uncharted 4: A Thief's End
Platforma: PS4
Niestety, nie posiadam PS4, ale mam wspaniałego kolegę (Daniela), który przed wyjazdem na wakacje użyczył mi swoją. Uncharted 4 pożyczyłem od innego kolegi i możemy lecieć! Moja reakcja po uruchomieniu gry - zmiażdżony, szczęka na podłodze, a telewizor prawie stanął w płomieniach podczas ogarniania co się dzieje na ekranie. Uncharted 4 to niesamowita przygoda ze świetnie wykreowanymi postaciami (główny antagonista najlepszy!) i dobrze napisanym scenariuszem. Czwarta część pięknie zamyka tą serię i godnie żegna nas z przygodami Nathana Drake'a i Sully'ego, czy może nie?

Miejsce: 3
Metal Gear Solid
Platforma: PS3 (PSX)
Metale uwielbiam jak i muzykę robioną przez takich ludzi. Gra ciągnęła się za mną już ładnych parę lat, jednak nigdy nie było okazji zagrać. Kiedy więc w rękach ląduje oryginalne wydanie z pierwszego PSX'a nie mogłem przejść obok gry obojętnie. Płytka załadowana do PS3 (wsteczność kompatybilna z PSX to jest to) i zaczynamy. O samych przygodach Snake'a nie będę się rozpisywać, bo o tym to książki można pisać. Naszą misją jest infiltracja bazy przeciwnika i powstrzymanie przed dojściem do nuklearnego ataku (super skrócona wersja). Akcja wyrwana jak z jakiegoś Bonda. Tyle, że wcielamy się w fajniejszego bohatera, a przygoda jest o wiele dłuższa i pełna zaskakujących zwrotów akcji. Pomimo, że gra jest stara (o matko 19 lat) to grywalność, fabuła czy scenariusz stoją na najwyższym poziomie. (dziękujemy Ci Hideo). Dla fanów Metal Gear pozycja obowiązkowa, a reszta? No cóż, jeżeli lubicie skomplikowaną fabułę rozłożoną na przestrzeni kilkudziesięciu lat i wspomaganie się dodatkową wiedzą przez internet, warto spróbować.

Miejsce: 2 
Deus Ex: Human Revolution
Platforma: PS3
Zaszczytne drugie miejsce zgarnia Adam Jensen, główny bohater Deus Ex: Human Revolution. Cyber punk, cholernie dobry scenariusz i uniwersum. Więcej moich wypocin na temat Deus Ex'a znajdziecie tutaj.

Miejsce: 1
Monster Hunter Freedom Unite
Platforma: PSP
I dotarliśmy do pierwszego miejsca. Zarówno Monster'a jak i PSP dostałem w swoje ręce dość późno, lecz to nie powstrzymało mnie przed spędzeniem lekko ponad 200 godzin w grze. Najzabawniejsze jest chyba to, że wciąż jej nie ukończyłem! Nie jestem pewien czy grę w ogólę da się przejść bo zadania można powtarzać bez końca. Co do samego Monster Huntera, tytuł w singlu jest naprawdę świetny. Przypomina mi trochę Soulsy przez walkę z olbrzymimi potworami. Myślę, że gra rozwija w pełni swoje skrzydła, kiedy mamy z kim grać w coopie (bo do tego została stworzona). Możliwość tworzenia własnych zbroi i broni z nowo ubitych potworów - kombinacji jest mnóstwo. Przygotowanie się do podroży, pakowanie ekwipunku, wybór odpowiedniego orężu to esencja Monster Huntera, a wisienką na torcie jest udane polowanie. Złapać skubańca czy zatłuc i wypatroszyć? Na to pytanie każdy łowca musi odpowiedzieć sobie sam.

I to by było na tyle. W tym roku listę zdominowały konsole Sony, a dokładniej PS3. Zwycięzcą okazało się PSP, które pokazało, że mimo małej mocy i gorszej grafiki może dać bardzo dużo zabawy. Moja topka zmalała, głównie przez gry, które wymagają poświęcenia dużej ilości czasu na ich ukończenie. Dark Souls II, Monster Hunter czy Dragon's Crown to tylko kilka gier, które pochłaniały mój czas (nie żałuję) i do których na pewno wrócę! Obiecałem sobie, że w tym roku skończę więcej gier na innych konsolach. Ale jak to wyjdzie... sam nie wiem. Wszystkich serdecznie zachęcam do podzielenia się ukończonymi tytułami w komentarzach.

Poniżej pozostałe gry, które skończyłem w 2016 roku:
Dark Souls: Prepare to Die Edition
Dante's Inferno
Heavy Rain



0 komentarzy:

Trzy razy Diablo cz. 3 (Battle Net - PC)

Wcale nie tak późny wieczór, za oknem mróz... idealny klimat do poczytania czegoś lekkiego. Zróbcie więc herbatkę lub zgarnijcie inny, ciek...

Wcale nie tak późny wieczór, za oknem mróz... idealny klimat do poczytania czegoś lekkiego. Zróbcie więc herbatkę lub zgarnijcie inny, ciekawszy trunek, a ja zapraszam na ostatni etap mojej historii odkrywania pierwszej części Diablo. W czasopismach, które czytałem autorzy rozpisywali się o niesamowitej funkcji - graniu w sieci za pośrednictwem Battle Net. Niestety moja kopia gry nie posiadała tej opcji, po części dlatego że jedyny oficjalny dodatek Hellfire (mimo, że rozszerzał grę o postać mnicha, osiem nowych poziomów i mnóstwo przedmiotów) nie został stworzony przez firmę Blizzard North, a Synergistic Software - jedno ze studiów Sierra On-Line. W związku z tym cała nowa zawartość nie była kompatybilna z Battle Net. Niby można było wybrać inne tryby gry sieciowej tj. zwykłą sieć LAN czy połączenie modemowe, ale zupełnie tego nie ogarniałem. Niestety nikt z moich znajomych nie grał w Diablo i w związku z tym nie mogłem liczyć na jakąkolwiek podpowiedź z ich strony.

1 komentarzy:

Płyty Demo co się z wami stało?

Na początku były gry. Nie, chyba przed grami były płyty demo. Aj, sam już nie wiem. Na pewno były dawno, a posiadanie ich należało do r...


Na początku były gry. Nie, chyba przed grami były płyty demo. Aj, sam już nie wiem. Na pewno były dawno, a posiadanie ich należało do rzadkości (przynajmniej w moim wypadku). Czym była płyta demo? Najprościej mówiąc - jest to "darmowo" rozprowadzany fragment nadchodzącej lub niedawno wydanej gry wideo. Wszystko po to, aby zachęcić konsumenta do wypróbowanie kawałka kodu zanim zdecyduje się on na zakup pełnej zawartości. Brzmi fajnie, więc co się z nimi stało?
Pierwszy raz natknąłem się na płytę demonstracyjną przypadkiem. Zrobiłem interes życia wymieniając pełną grę na zbiór demówek. Wtedy nie interesowało mnie skąd takie coś się bierze, zawartość była ważniejsza. Mijały lata, a ja wciąż w jakiś sposób miałem styczność z tymi płytami. Mówię oczywiście o Demo Disc Playstation. Przeważnie któryś z kolegów posiadał takie płyty i dzielił się nimi. Nigdy jednak nie zadałem sobie pytania, skąd je mieli? Czy mogłem też je zdobyć, a może mieli jakieś specjalne dojścia. Wreszcie zostałem uświadomiony! Istniało coś takiego jak Playstation Magazine (PSM) (Playstation Magazyn w Polsce). To w tej gazetce Sony dodawało te całe Demo Disc! Mam oczywiście wymówkę na swoją niewiedzę, po prostu nie czytałem takich gazet. W tamtym czasie znałem tylko Click i CD Action (darmowe gry i akcesoria yeah). Zagadka z dzieciństwa rozwiązana!
Płyty demo nie były czymś ekskluzywnym dla konsol. Sam dobrze pamiętam płytkę z demo zawartością Heroes of Might and Magic III. Do zabawy oddano nam tylko 1 zamek, Zamek i miesiąc zabawy. Oczywiście, nie prawdziwy miesiąc tylko miesiąc czasu w grze. Wydaje się krótko, ale ile człowiek miał frajdy. Rozbudowa, walki czy eksploracja mapy. Wspaniałe uczucie, lecz dni upływały szybko i witał nas ekran z datą premiery pełnej zawartości. Co robiłem wtedy? Click, click i zaczynamy od nowa. Tak mało potrzeba do szczęścia. Powiem tylko jedno, gdy wreszcie położyłem swoje łapy na pełnej zawartości myślałem, że zniosę jajko! Wersja demo zbudowała we mnie taki hajp... Pełna wersja była gralem wśród gier na który czekałem jak dziecko oczekujące świątecznych prezentów od Mikołaja. W moim życiu było kilka demówek, które rozpaliły we mnie ogień pożądania pełnych wersji. Jak to jest teraz z tymi demami?
Nie ma co się oszukiwać, rozwój internetu miał ogromny nacisk na rynek czasopism związanych z grami. Informacje były łatwiej dostępne, a zebranie ich do kupy i wydanie w formie papierowej generowało koszta. Nie musiałeś już trzymać sterty płyt z demkami, wystarczyło tylko wpisać interesujący cię tytuł i mogłeś znaleźć masę informacji na jego temat. Idąc dalej tym tokiem, wersje demonstracyjne zaczęły być umieszczane w internecie do pobrania dla każdego. Szybko jednak rozwijało się też cyfrowe piractwo - udostępnianie pełnych gier! Po co w takim razie były już dema? Oczywiście, gdy internet stawał się powszechnie dostępny, redaktorzy czasopism nie zwijali się natychmiast. Wszystko trwało pewien okres, z rozwojem internetu padały kolejne czasopisma wypychane przez sieciowy dostęp do informacji. Niektóre magazyny potrafiły się dostosować i przetrwać po dziś dzień, chociaż ich obroty pewnie spadły.
Nie każdy posiadał komputer i potrafił "spiracić" jakąś grę (no hej). Więc, jak tutaj sprawdzić coś przed zakupem? Wróćmy do konsol - jako świetny przykład podam Capcom. Do pełnych gier dorzucali gratisowo demo innej gry (oczywiście nie każdej). Ja to widzę tak: zakupiłem od dawna pożądany tytuł, który chciałem ograć. Po ukończonej grze jestem zadowolony i daję kredyt zaufania Capcom'owi. Odkładam płytę do pudełka, a tam jeszcze demo innej gry! Rozumiecie do czego zmierzam? Oczywiście to moja mała teoria (na którą przed chwilą wpadłem), ale zrobiła swoje! Ah ten marketing.
Jak to się dalej rozwinęło. Żyjemy w czasach, gdzie wszelkie informacje są dostępne na wyciągnięcie ręki, a raczej na wpisanie w wyszukiwarce. Wieści o grach potrafią wyciec zanim twórcy cokolwiek powiedzą, na Youtube możemy obejrzeć wstępny gameplay lub całą grę! Czasem boję się kliknąć w jakiś artykuł w obawie, że zobaczę jakiegoś bosa lub wątek fabularny, który wolał bym odkryć sam. Gdy stałem się posiadaczem Playstation 3, gry były dla mnie bardzo drogie, a po zakupie Sonica (o matko może, kiedyś napiszę o tym) nie chciałem ryzykować. Playstation Store funkcjonowało w jakiś sposób, a w zakładce demo hulał wiatr. Znalazłem tam kilka dem, ograłem i potrafiłem podjąć decyzje odnośnie zakupu pełnych wersji. Nie wiem jak wy, ale dla mnie obejrzenie gry na Youtubie, a wzięcie samemu pada do ręki to ogromna różnica. Czego oni tak żałują tych demówek?!
Niestety, gry demo przeszły ogromną transformację i w dzisiejszych czasach są czymś dziwnym nieprzypominającym swoich poprzedników. Popularne stają się dema tymczasowe, dostępne przez krótki okres (czasem kilka godzin) przeważnie w wyznaczonym przez twórców terminie. Dema z wbudowanym licznikiem umożliwiające uruchomić grę kilkukrotnie po czym blokują się automatycznie i nie da się ich ponownie pobrać. Dema na wyłączność, zrobiłeś preorder? No to masz nasze demko, bo i tak już nie oddamy Ci kasy. Trafiłem nawet na dema czasowe, masz godzinę i graj! Po uruchomieniu zegar tyka, nieważne czy wyłączyłeś konsolę, godzina to godzina potem blokujemy. Jak ja mam się w tym wszystkim odnaleźć? Może wybrzydzam, jestem staroświecki i nie potrafię się dostosować do standardów jakie oferują dzisiejsi twórcy. Czy może to my przyzwoliliśmy na to? Preordery, early access, day one patch, embargo na recenzje przed premierą... Dobra, bo zaraz wyjdzie tu nam jakaś teoria spiskowa, a mnie znajdą i zastrzelepsdalaspdafsd,zc z'   z

1 komentarzy: